Do kroćset! Właśnie dziś, kiedy zaplanowałam sobie domowe porządki (bo trup z rodzaju culex pipiens po „raidowym koksie” coraz grubszą warstwą wyściełał podłogę, a ja zaczynałam się czuć jak na tyłach wroga lub – o zgrozo! – jak w prosektorium), przyszła do mnie przesyłka, a w niej „Selfie z Toskanią” Moniki B. Janowskiej z Wydawnictwa Lucky. Obiecałam sobie solennie, zarzekałam się, że za żadne skarby Medyceuszy nie ulegnę i nie sięgnę po książkę, zanim nie uporam się z pobojowiskiem. Do stu fakirów będę twarda! Karnie więc zaczęłam porządki, ale nawet pogoda sprzysięgła się przeciwko mnie. Upał lał się bowiem z nieba, ja wlewałam w siebie wodę, a im bardziej się nawadniałam, tym bardziej parowałam, dlatego w końcu umęczona sparingiem z mopem zażądałam przerwy. Opadłam więc zwiędła na fotel i ocierając zroszone czoło, sięgnęłam po kolejną szklankę mięty z lodem, by uspokoić oddech, ale ku mojemu absolutnemu zdziwieniu w dłoni trzymałam „Selfie z Toskanią”. Ok, ok, nic się nie stało, uspokajałam. Obejrzę okładkę i tylko pobieżnie przewertuję. No, tak, ale skwar wciąż przypiekał… Do mięty dorzuciłam wprawdzie nieco lodu, ale w taki upał rozpłynął się w tempie światła mknącego wprost z palącego słońca (swoją drogą czy temperatura ma wpływ na prędkość światła?), a skoro autorka podzieliła opowieść na rozdziały, to sobie przeczytam pierwszy, całkiem niedługi. Tak sobie, z lekka posapując, dedukowałam… Uff, gorąc zrobił się podwójnie nieznośny, bo akcja dzieje się latem w Legnicy. No, to dla orzeźwienia kolejny rozdział. I tak, licząc na ochłodę, pochłaniałam następne strony powieści, przebyłam pół Europy i dotarłam do Toskanii, a tam wiadomo, co leje się z nieba i z butelki, więc przejście do kolejnej fazy porządków stanęło pod monstrualnych rozmiarów znakiem zapytania. Zerknęłam jeszcze wprawdzie z niesmakiem, acz już mocno obojętnym wzrokiem, na entomologiczne szczątki walające się po domu i zdecydowanie zweryfikowałam zdanie na temat konieczności uładzenia wnętrza mieszkania. Skoro zalegają podłogę, ale tylko miejscami i nie układają się jeszcze w kopczyki, to znaczy, że pierwsza diagnoza była zdecydowanie błędna i przedwczesna, teraz skorygowana o okoliczności głosiła, że stan faktyczny jednakowoż nie woła o pomstę do nieba, ergo… mogę oddać się czytaniu. Chwilo, trwaj! Toskanio, przybywaj! No, dobrze, a teraz na poważnie. Chyba całkiem na poważnie się nie da, bo to przecież Monika B. Janowska. Znam jej styl, bo wcześniej czytałam i recenzowałam "Czwarty pokój" oraz "Mało brakowało", więc zwykle jest pogodnie, na wesoło i z przytupem. Nie inaczej jest i w „Selfie z Toskanią”.
Marianna ma 40 lat i uważa się za pełnoetatową wariatkę, okazjonalną marudę, przelotną zazdrośnicę, momentami nawet wydaje się jej, że jest stalkerką i stręczycielką. Jest też legniczanką do tego stopnia, że rzadko opuszcza dolnośląski gród. Jednak czego się nie robi dla przyjaciółki, by ją podtrzymać na duchu w rozpaczy po utraconej miłości (zwłaszcza gdy się samej do tej uczuciowej udręki rękę przyłożyło) albo i chronić własną (choćby nieobfitą) piersią, przed niedoszłym mężem, jeśli zajdzie taka konieczność. W trójkącie kobiecej przyjaźni warto jeszcze przedstawić Lucynę (niby tę bardziej rozważną), która nie mogąc oderwać się od kuchni, gdyż jako właścicielka baru zawodowo para się parą buchającą z garnków, serwuje koleżankom swe mądrości telefonicznie. Marianna ma także talent do pechowych zajść i różnego rodzaju niefortunnych zdarzeń, dlatego zanim jeszcze autokar ruszy, zdąży błysnąć manualnymi zdolnościami, których skutek będzie kroczył za nią przez sporą część podróży. Tak oto objazd po Toskanii czas zacząć.
Janowska w „Selfie z Toskanią” funduje nam 10-dniowy pobyt w słonecznych Włoszech, a czego można się spodziewać, wybierając się na wycieczkę? Podróżowania, zwiedzania, jedzenia, picia i oczywiście perypetii „pomiędzy”! Jest więc podróż autokarem, która nastraja do wspomnień i służy nakreśleniu historii przyjaźni trójki muszkieterów w kieckach, czyli jedna za wszystkie – wszystkie za jedną. Tak, nie dziwcie się, kobieca przyjaźń jest możliwa. I to nie tylko w książkach.
Jest również zwiedzanie. Toskania to przepiękne tło opowieści, która rozwija się w Sienie, Pizie oraz kilku innych sztandarowych miejscach regionu, by zwieńczenie znaleźć we Florencji. Bez obaw, to nie jest suchy przewodnik turystyczny, natomiast pewnego włoskiego cicerone, który oprowadzi Was po urokliwych zakątkach, z pewnością obdarzycie sympatią i to nie tylko za jedyne w swoim rodzaju władanie polszczyzną.
Jedzenia i picia we Włoszech także nie może zabraknąć. I tu staniecie przed alternatywą: albo przygotujecie sobie na zapas zakąski i zapitki, albo bez przerw w lekturze na pocieszanie burczącego żołądka się nie obejdzie. Główna bohaterka bowiem to prawdziwa bestia bez dna, którą łatwiej ubrać niż wyżywić (raptem podczas całego pobytu tylko buty kupiła, podczas gdy nie zliczę, ile razy dziennie oddawała się rozpuście żywieniowej, nie bacząc na wyposzczonego czytelnika). Nastawcie się więc, że włoskie zapachy, smaki i wieczny głód będą Wam towarzyszyć w czasie lektury.
A teraz dochodzimy do tego „pomiędzy”, w którym właśnie tkwi największy atut powieści Janowskiej. Czegóż tu nie ma?! Żartobliwe wpadki, niezamierzone przypadki, nagłe wywrotki, ratunkowe zrządzenia losu, półnagie fakty, uszczypliwe stwierdzenia, pobożne życzenia, utyskiwanie w uciesznym stylu, romantyczne marzenia, dreszczyk sensacji z widmem zwłok w tle… Całości zawirowań nie sposób wręcz wymienić. Sprawczynią i główną bohaterką tych wszystkich incydentów jest nie kto inny jak tylko sama (występująca w jednej osobie) Marianna. Dobrze, że autorka nie przydała jej do towarzystwa siostry bliźniaczki o podobnym usposobieniu, bo wówczas nawet opatrzność przy wsparciu włoskich świętych, którzy tu i tam wyzierają zza węgła, ewentualnie poparciu sycylijskiej mafii, nie miałaby co ratować. Podsumowując, Marianna niejednokrotnie z wdziękiem daje plamę. Do tygla atrakcji autorka nie omieszkała dorzucić kilka różnorodnych typów podróżników, którzy swoimi charakterkami również ubarwiają tak zwane „pomiędzy”, np. „Izka daj spokój” czy Jerzy „dziewczyno złota”. A teraz dołóżcie do tego jako wisienkę na torcie (wiśnie, wiśniówki i im podobne będą donośnie akcentować swoją obecność) toskańskie klimaty, w których od południowego „il sole” tylko żar nowo rodzących się uczuć może palić mocniej, to uzyskacie mieszankę tak wciągającą, że wszelkie prace (nie tylko domowe) zwyczajnie odłożycie na powrót z literackiej wycieczki.
„Selfie z Toskanią” Moniki B. Janowskiej czyta się płynnie i w okamgnieniu (ogólne przymrużenie oka na wyjazdowe harce również wskazane). Zwolennicy dialogów będą usatysfakcjonowani, ponieważ zabawne wymiany zdań i półserio riposty zajmują tu dominujące miejsce. Opowieść bawi, rozśmiesza, relaksuje, zwyczajnie niesie radość i pozytywne wrażenia. Natomiast droga do Toskanii okazuje się prowadzić nie tylko przez urokliwe krajobrazy Italii, lecz także wić się nieco pokrętnymi serpentynami wiernej przyjaźni, w imię której kobiety są gotowe na każde, nawet moralnie potępieńcze, poświęcenie, byle tylko ratować jedną z nich przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jest to także (obarczony wprawdzie pewnym ryzykiem, ale jednak) szlak do miłości – uczucia w życiu samotnej 40-latki deficytowego, acz wielce pożądanego – a stąd już tylko krok (w szpilce lub boso) do spełnienia marzeń o małym domku z drewnianym tarasem i widokiem na jabłkowy sad (przy czym główna bohaterka nie wyklucza zamiany tej wizji na skromne siedlisko wśród cyprysów i rozłożystych wzgórz krainy Etrusków).
PS. Jeśli akurat wybieracie się do Toskanii, to polecam lekturę, na pewno wzmocni wrażenia. A jeśli się nie wybieracie, też polecam, bo przyjemnie przenieść się do zakątków, które kojarzą się z sielanką, błogością i słodkim nicnierobieniem.
Za egzemplarz książki pt. „Selfie z Toskanią” z Wydawnictwa Lucky dziękuję autorce.
TAGI
Comments