top of page

Elżbieta Sidorowicz "Okruchy gorzkiej czekolady. Morze ciemności" z Wydawnictwa Zysk i s-ka


Twarz nastolatki, blond włosy, zwracające uwagę niebieskie oczy, ubrana w kurtkę, pod szyją gruby szal. W tle zimowy krajobraz
Elżbieta Sidorowicz "Okruchy gorzkiej czekolady. Morze ciemności"/Wydawnictwo Zysk i s-ka

Pliniuszowi Starszemu przypisuje się słowa, że pamięć jest potrzebnym dobrem życia. Książka Elżbiety Sidorowicz pt. „Okruchy gorzkiej czekolady. Morze ciemności” potwierdza prawdziwość przytoczonej tezy.

Otwierająca powieść scena rozgrywa się na obrzeżach Warszawy, gdzie na skraju Lasu Kabackiego przechował się dworek ziemski z okresu lat dwudziestych ubiegłego wieku. Zmizerowany, bez części dachu, posiniaczony dziejami historii własnej i jej poprzednich mieszkańców znajdzie się w rękach rodziny, która zacznie przywracać mu dawną świetność. Ojciec architekt zapowiada swym paniom, żonie i córce, że będą miały „…dom, jasny dom… jasny dom w jabłkowym sadzie, u wrót lasu…” Jednak spod pięknych planów wyłaniają się pierwsze sygnały przyszłych wydarzeń. Rodzice giną w wypadku samochodowym a ich 17-letnia córka, Ania, pozostaje zupełnie sama. Bez bliskich. Bez miłości. Bez marzeń. Dom nie nadaje się do zamieszkania, bo on też jest bez… Bez wody, bez gazu, bez ciepła…

Elżbieta Sidorowicz tej książki nie napisała. Ona ją zaprojektowała. Zaaranżowała artystycznie, wyposażyła pokoje, udekorowała wnętrza, dobrała barwy, obrazy, oświetlenie, bibeloty, dopracowała ją w najdrobniejszym szczególe i wycyzelowała stylistycznie. Tu wszystko pasuje. Tu wszystko współgra w szlachetnym tonie klasycznej elegancji. Ale estetyka Sidorowicz to nie tylko wygląd i zewnętrzna powłoka. To głównie kultura z jej wzorami myślenia i postępowania.

Fabularna treść wypełnia sobą przestrzeń kompleksowo, wygodnie mości się na uszatym fotelu, odpoczywa przed kominkiem, wygląda przez przestronne okna na rozległy ogród, ale też w rozpaczy szlocha na kamiennej podłodze, w nutach Chopinowskiego preludium deszczowego gra tęsknota wspomnień, a charakter samotności przebija się kontrapunktem w zimowym krajobrazie. Sidorowicz zamienia pędzel na pióro, dłuto czy pianino i z równą zręcznością operuje każdym z nich. Jej słowa są starannie dopasowane, idealnie osadzone w fabule, autorka rozprowadza je warstwami, nasyca emocjami, a gdy potrzeba, troskliwie oszlifowuje. Tak, tu wszystko jest na właściwym miejscu.

Sidorowicz oddaje uczucia bohaterki nie tylko słowami. Ona maluje żal i ból, ona rzeźbi gorycz i gniew. W muzyce rozbrzmiewa tęsknota i udręka samotności. Światłocień i tonacje przechodzą różne stopnie nasycenia, zmienia się ich natężenie i barwa. Subtelnie, pomału, niemal nieuchwytnie. Sidorowicz odmienia uczucia nie tylko przez przypadki, ona je odmienia przez różne rodzaje sztuki. Najbliższe jej sercu malarstwo przeprowadza bohaterkę przez trudny okres po stracie rodziców. W nim odnajduje ratunek i energię, by pokonać pustkę.

Śmiertelna czerń rozpaczy, najcięższa do udźwignięcia z możliwych czerni, której nie odważy się musnąć nawet najmniejszy błysk światła, czerń, w której grzęzną wszelkie nadzieje, marzenia, wszelka radość, pochłaniająca wszelką energię, właśnie ta czerń stanowi artystyczne tło nastroju powieści. To po niej będą się początkowo prześlizgiwać pojedyncze nuty okrutnie bezlitosnego półmroku, to z niej będzie wyłaniał się zduszony ciemnością smutek. Dopiero później pojawią się pierwsze okruchy jeszcze przesiąkniętego zmierzchem cienia, czerń (acz niechętnie) zacznie rozrzedzać swą głębię. Przebiją się wciąż zalękłe szarości i przygotują umęczony umysł na drobny, jeszcze trwożny, pobłysk uśmiechu, ledwie niewidoczne migotanie pragnień, świetlano-srebrzyste nitki zadowolenia. Ten styl kojarzył mi się nieco z atmosferą tomiku Lechonia „Srebrne i czarne”, z tym że tu dramatyczny początek nie wiedzie do tragicznego końca.

Malarskiej kanwie towarzyszy duet składający się z muzyki i ciszy. Cisza u Sidorowicz też ma swoje odmiany i odcienie. Można ją biologicznie systematyzować od domeny poprzez gromadę, rząd a na podrodzaju czy gatunku skończywszy. Bo jest tu cisza rozszeptana, cisza gwiaździstej nocy, jest ciemna jak heban cisza wnętrza człowieka. Ale cisza jest też zaczynem muzycznym. Szorstki dźwięk trąbki z utworu Milesa Daviesa pt. „Round Midnight” przedzierający się przez gęstą od smutku ciszę pogrzebu, szarpie duszę każdą nutą. I choć już więcej nie pojawi się na kartach powieści, to słyszymy ją powracającą w naszej głowie w najtrudniejszych momentach. W jaki sposób autorka osiągnęła ten efekt, wie tylko ona sama. Własną ciszą Ania próbuje się też odciąć od świata. Świata, który nie czeka, aż ona upora się z traumą. On domaga się bezwzględnej atencji, bo rachunki czekają na zapłacenie, a w szkole kolejny materiał do przerobienia.

Podobnie jak malarstwo czy muzyka karty książki przenikają akcenty literackie i rzeźbiarskie. Odnajdziemy wyraźne pierwiastki egzystencjalizmu Camusa, staną nam przed oczami wysokie drzewa Staffa, odkryjemy wiele innych nawiązań. Ale mam wrażenie, że zamiarem autorki nie było, by czytelnik te ornamenty świadomie identyfikował i rozpoznawał, a by je zwyczajnie poczuł i dał się uwieść ich czarowi.

Sidorowicz w nadzwyczaj subtelny sposób przedstawia tęsknotę Ani za rodzicami, którzy, choć nieobecni, nadal jej towarzyszą. Wokół pełno ich śladów, ich rzeczy, zapachów. Dom jest wypełniony ich codziennymi przyzwyczajeniami, zwykłymi zajęciami, gustami. A może nadal tu są, tylko przeszli do sąsiedniego wymiaru? Tak zwyczajnie na drugą stronę? Choć ich brak jest boleśnie dotkliwy, to jednak wyczuwa się ich zmysłami, bo wrośli w tkankę domu. Dom. Właśnie ten dom, taki jeszcze z niedostatkami, trochę ułomny, nawet kapryśny, stał się dla bohaterki swoistym łącznikiem z rodzicami, wypełniony przynależnością, poczuciem wspólnoty, pamięcią wspólnych marzeń, wspomnień, niezrealizowanych planów. Ania chwyta się go prawie irracjonalnie, obawiając się, że bez niego pamięć po nich się rozproszy. Dom staje się miejscem, gdzie wszyscy są razem. Może rodzice rozsypali się diamentowym pyłem pomiędzy sąsiadującymi sferami, ale pamięć o nich, o rodzinie, staje się dla Ani darem, darem, by żyć, by tę pamięć pielęgnować. Cóż, kiedy nawet dom wydaje się przeszkodą w jej planach. Swą niechęć do lokatorki dawał jej przecież odczuć niejednokrotnie. Nie ma w nim wody, nie ma gazu, nie ma ogrzewania, nie ma części dachu, nie ma porządnego podjazdu, daleko z niego do szkoły. Uparcie milczy, nie współpracuje, sabotuje... Zwykłe rozpalanie w piecu staje się niemal codzienną ogniową potyczką z jego wciąż wypalonym i spopielałym wnętrzem. A przecież to on powinien być symbolem ogniska rodzinnego i ciepła. Ania jednak nie zamierza wybrać łatwej drogi, bo tylko to, co trudne tak naprawdę się liczy i ma znaczenie. Ania – krucha, delikatna, niepełnoletnia, a już dorosła i dojrzała – nawet nie zdaje sobie sprawy z dziedzictwa, jakie otrzymała od rodziny. Wychowana troskliwie i uważnie dorastała w ponadczasowych wartościach i ideałach. Rodzice ją mądrze kochali, wspierali w rozwijaniu pasji, uczyli znosić porażki i otwierali nowe horyzonty. Z pełną ciepła babcią grała na fortepianie. To babcia mówiła, że umiar jest gwarancją przetrwania. Dziadek, łagodny i nobliwy, uczył jazdy konno. Zapamiętała ich słowa, zapamiętała ich nauki o przyzwoitości i honorze, które teraz stanowią dla niej swoistą dezyderatę z drogowskazami, jak pokonywać meandry codzienności, by dobrze żyć. Pamięć kotwiczy w przeszłości i kształtuje przyszłość. A przyszłość, która zaraz po śmierci rodziców przestała istnieć, bo czas skurczył się do przeszłości i teraźniejszej bytności, teraz znowu zaczyna być widoczna na horyzoncie.

Książkę Sidorowicz aż chce się czytać. I trudno się od niej oderwać. Tkwimy w jej klimacie, wspólnie cierpimy, płaczemy, dostrzegamy nadzieję. A jednak nie odkładamy jej na bok, nie poddajemy się, choć lektura momentami sprawia ból. Chcemy go współodczuwać. Chcemy poczuć własne emocje, z którymi być może kiedyś nie do końca się rozprawiliśmy, a one tkwią gdzieś niemal niewidzialną zadrą i teraz właśnie próbują znaleźć ujście. Otoczeni przez sztuczne schematy, narzucone wzorce zachowań, pragniemy się od nich uwolnić i poczuć zwyczajnie prawdziwi. Bo ta książka ma nadzwyczajną moc wydobywania dobra i barwnie opalizuje urodą życia, a w zestawieniu z wyjałowionym tragedią sercem kontrast jest tym większy.

Za elektroniczną wersję egzemplarza recenzenckiego książki pt. „Okruchy gorzkiej czekolady. Morze ciemności” dziękuję Elżbiecie Sidorowicz oraz Wydawnictwu Zysk i S-ka.

PS. Komercyjnie ładna okładka nie zwróciłaby mojej uwagi, zwłaszcza że została skategoryzowana jako literatura młodzieżowa. Całe szczęście, że książki nie ocenia się po okładce, bowiem ta ma w sobie dużo więcej do zaoferowania niż tylko komercyjną urodę i nie tylko dla młodzieży.

Obecnie ukazała się już kolejna część cyklu pt. "Serce na wietrze".

Zachęcam także do przeczytania i obejrzenia wywiadów z Elżbietą Sidorowicz, które przeprowadziłam w ramach cyklu "Rozmowy w Duszkiem."


TAGI

Comentários


bottom of page