top of page

Marcin Cielecki "Archipelag Lewiatana" z Wydawnictwa JanKa - patronat "Czytam duszkiem"


Na okładce mroczny nocny krojobraz, na pierwszym tle konary drzewa, w głębi zarys klasztoru
Marcin Cielecki "Archipelag Lewiatana"/Wydawnictwo JanKa

Sformułowanie „To się nie powinno wydarzyć.”*) pada na kartach „Archipelagu Lewiatana” Marcina Cieleckiego wielokrotnie. A jednak stało się i, co ważne, ma decydujące znaczenie dla bohaterów i ich dalszych losów. Dla każdego z osobna i wszystkich razem.

Cielecki otwiera powieść mocnym akcentem. Bartek Ostrowski – główny bohater – zabija. Zbrodni dokonuje w piwnicy, a do akcji jest drobiazgowo przygotowany. Wszystko wyliczył, przemyślał, ma pod ręką niezbędne narzędzia. Precyzyjnie wbija nóż w szyję ofiary, która osuwa się na ziemię i wykrwawia, bo zaatakowana od tyłu nie ma nawet szans się bronić. Po wszystkim Bartek odwraca się, wychodzi. Bez emocji. Bez skrupułów. Na zimno.

Cielecki dopracował tę scenę w każdym szczególe. Czujemy coraz szybszy oddech, napięcie mięśni, czujemy krew pulsującą w skroniach, czujemy, jak echem dudni serce. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie zbliżamy się do kulminacyjnego momentu. Paradoksalnie zbrodnia przynosi… ulgę. Dokonało się…

W „Archipelagu Lewiatana” Cielecki panuje nad słowem, panuje nad czasem, w którym chwila obecna nabrzmiewa do rozmiarów XXL i trwa w nieskończoność. Jakby w mechanizmie zegara zamontowano ogromne ciężary spowalniające ruch wskazówek. Tyk… Przerwa… Tyk… Przerwa… W efekcie czytelnik tkwi głęboko osadzony w teraźniejszości rozpiętej niczym pajęcza sieć na filarach między naznaczoną czynem przeszłością, wybrzmiewającą w fabule niczym echo kuranta, a mozolnie nadchodzącą, ale pozostającą pod znakiem zapytania przyszłością. Zabiegi z czasem to jeden z ulubionych tricków autora, który zdaje się znalazł patent na zatrzymanie i utrwalenie chwili, biorąc sobie do serca słowa Herlinga-Grudzińskiego (nomen omen „Dziennik pisany nocą” stanowi w „Archipelagu Lewiatana” jeden z drogowskazów), iż o teraźniejszości myślimy „bez daru uwagi”*). Otóż Cielecki postanowił, iż z teraźniejszości uczyni atut, wysunie ją na pierwszy plan, wyciągnie z ukrycia na światło dzienne i nada należną jej oprawę. Skondensowana scena otwierająca to zaledwie preludium w stosunku do tego, co Cielecki uczyni z czasem za murami klasztoru. Dopiero tu naprawdę zagęści czwarty wymiar. Standardowa jednostka czasu zostanie zastąpiona klasztornym rytmem liturgii godzin, który wyznaczy upływ stężałych cząstek dnia. Czas wytraci prędkość, wręcz zastygnie w miejscu, niemal się zatrzyma, pokrywając się dodatkowo ciężkimi kroplami upału, który będzie potęgował wrażenie rozciągania się napiętej niczym struna chwili.

Zadziwiające, ale spowolnienie czasu nie oznacza wyciszenia fabuły, tu wręcz toczy się wojna. Czy o duszę grzesznika? To zależy, jak odczytamy znaki, ale o tym za moment. Czego może szukać morderca w klasztorze? Bo Bartek właśnie tam się udaje, by – w ciszy i odosobnieniu – przeczekać pierwsze dni po dokonanej zbrodni. Przystań spokoju ma się stać areną walk? Brzmi jak kolejny paradoks. „Archipelag Lewiatana” usiany jest zbitkami przeciwieństw, a legendarny Lewiatan – symbol nieposkromionego i wynaturzonego zła – łamie wszelkie reguły: klasztorne, prawne, przyzwoitości czy choćby zasady rządzące sztukami walki, które z taką pasją celebruje główny bohater. Można postawić pytanie, czy zło w ogóle rządzi się jakimiś regułami? Czy walka z nim podlega prawom? Czy dyscyplina narzucona ciału i rozumowi wystarczy, by przeciwstawić się złu? Bartek niczym inny książkowy bohater, lord Jim, nie potrafił zareagować w sytuacji, gdy działa się krzywda, dlatego teraz ustanawiając własne reguły, próbuje rozprawić się z przeszłością i żyć wg własnych zasad. Stara rzymska paremia głosi, iż czego nie zabrania prawo, zabrania wstyd. W przypadku Bartka wstyd stał się motorem napędowym do wymierzania sprawiedliwości i naprawiania kulejącego świata. Renegat wyznający Hobbsowską zasadę, że życie to wojna wszystkich ze wszystkimi i przeciw wszystkim, ani nie stawia pytań, ani nie oczekuje odpowiedzi, nie szuka nawet zrozumienia swoich czynów, a już na pewno nie ma w nim poczucia winy. Cynicznie gra wg własnych zasad, bo chodzi tylko o to, by przetrwać. Tak mu podpowiada instynkt samozachowawczy. Jego przeciwnikiem może być sąsiad, może być ksiądz, a on w imię zbrodni i pychy niczym nadczłowiek gotów jest na igrzyska z samym Bogiem. Zresztą ten ostatni też narzuca swoje kanony i choć zdaje się pozostawać milczący, niemy nie jest. I tu wracamy do wcześniej wspomnianego wątku znaków. Bo znaków, które czytelnik zbiera w toku fabuły, nie sposób zliczyć. Biblijni prorocy zakrawają na kuglarzy, świat umarłych za życia przenika się z grobową pustką codzienności, świętość graniczy z profanum, a wyrachowanie z pragnieniem miłości. Rubieże światów Cielecki zdaje się znać jak własną kieszeń. Czyżby wcześniej sam wchodził w komitywę z Lewiatanem? Znaki są niczym zasłona dymna. Raz iskrzą się w pełnej krasie na arenie energicznych rozmów, innym razem skulone chowają w mroku kaplicy. Podpowiadają, sugerują, lecz ich niejednoznaczność daje pole do interpretacji, do stawiania pytań przez czytelnika i zastanowienia się, gdzie przebiega granica sprawiedliwości i samowoli oraz kiedy i w jaki sposób powinna być odpłacona krzywda. Autor rozrzuca je także po rozwidlających się ścieżkach prowadzących do oddzielnych opowieści-szkiców, by potem sprawnie wrócić do naturalnego nurtu. Bocznice tematyczne stanowią bramy do zawoalowanych tajemnic, w których dopełniają się lub domykają wątki zdarzeń o paralelnej wymowie i chyba tu daje się szczególnie odczuć, ile uważności wymaga lektura od czytelnika.

Choć w „Archipelagu Lewiatana” mamy do czynienia ze zbrodnią, zakwalifikowanie powieści do kategorii kryminału byłoby co najmniej… recenzenckim wykroczeniem z mojej strony. Mimo iż znany jest sprawca, znana ofiara, wiadome miejsce i narzędzie zbrodni, to jednak nie o sam fakt wykrycia zabójcy rzecz idzie. Co więc tak morderczo fascynuje w fabule? Motywacja w ujęciu psychologicznego dramatu. Tę Cielecki skrywa przed czytelnikiem do samego końca, choć znaki na niebie i w naturze zdają się sugerować „motywację zasługującą na szczególne uwzględnienie”. Przynajmniej z takiego założenia wychodzi główny bohater, tworząc własną bańkę wartości i uzasadniając tym samym konieczność swojego zachowania. Dla przydania sobie racji dodatkowo stara się kreować rzeczywistość za pomocą słowa, twierdząc, iż zbrodnia inaczej nazwana nie tylko przestaje ciążyć, lecz wręcz staje się społecznie pożądana i usprawiedliwiona. Będąc osobą ukształtowaną intelektualnie, acz wewnętrznie jałową, bohater zręcznie porusza się po krawędzi prawdy i manipulacji, wybierając dla siebie tylko te reguły i zasady, które służą jego osobistym korzyściom. Stąd w jego idealnym świecie marzy mu się zbrodnia bez orzekania o winie sprawcy. Tym samym nawet nie zauważa, jak wpada w sidła własnej utopii. Takich pułapek ofsajdowych zastawił Cielecki na odbiorcę więcej. Bo angażując go w happening myślowy, wikła go także w sieć pytań bez odpowiedzi. Pytania te – podobnie jak główny bohater – niosą zamęt i nachodzą czytelnika także po odłożeniu lektury…

W przeciwieństwie do bohaterów, którzy starannie dbają, by ukryć to, co widoczne, Cielecki znaczy fabułę słowami, przy czym na karty powieści nie trafia nic, co zbędne. I znowu paradoksalnie oszczędność szczegółów nie przyćmiewa obrazu, nie pozbawia go jakości, wręcz przeciwnie im mniej słów, tym głębszego blasku nabiera warstwa treściowa, a autor ani na moment nie folguje czytelnikowi, ponieważ zaciśnięta obręcz napięcia uwiera bezustannie, z ledwie małymi przerwami na miękkie poetyckie epizody ocierające się o nuty czułości. Przelotne obrazy, mgnienia, ostre jak pulsary przebłyski wciąż przecinają powietrze, zostawiając po sobie przeszywającą smugę wewnętrznego niepokoju, ustawicznego poddenerwowania i strachu. Szczególnie dotkliwie kąsają w chwilach, gdy przeszłość podchodzi niebezpiecznie blisko teraźniejszości.

Język Cieleckiego przybiera różne układy, przy czym każdy z nich jest równie prawdziwy i naturalny. Łapczywie rzucamy się na jego swobodny i niewymuszony styl, wprowadzający w surowość tajemnicy zła, które nieprzerwanie zatacza czorcie (nie mylić z czarcimi) kręgi, przypieka falą dusznego upału, by zaraz potem kontrastować z ostrą wojowniczością albo beznamiętnym chłodem życia osobistego czy też paraliżować ciężarem nocnych koszmarów. A wszystko koronuje precyzja słowa.

Uznając, że nie ma powszechnej reguły definiującej dobro i zło oraz że człowiek hołduje zasadzie brutalnej siły, lektura książki Marcina Cieleckiego może pozostawić czytelnika w przekonaniu, że diaboliczny Lewiatan już dawno szeroko rozwarł swe ślepska a z bałaganem świata mogą uporać się tylko jednostki o wystarczająco wysokim stopniu drapieżności i wyrachowania, przy czym tej ostatniej nie należy mylić z inteligencją. Można jednak przesunąć punkt ciężkości z mrocznej przeszłości na przyszłość i wskazać, iż współczesny człowiek mimo popełnianych błędów ma szansę osiągnięcia doskonałości poprzez dążenie do utrzymywania równowagi między sprzecznymi siłami zewnętrznymi i wewnętrznymi, między gwałtem a łagodnością, między dobrem a złem, miedzy grzechem a miłosierdziem. Także przestępca-potępieniec ma możliwość utkać sieć życiowej przemiany, a tylko od nas zależy, jak odczytamy przekaz Cieleckiego, bo ideał od upadku rozdziela przecież tylko symbol.

Za egzemplarz książki Marcina Cieleckiego pt. „Archipelag Lewiatana” oraz możliwość objęcia jej patronatem „Czytam duszkiem” dziękuję Wydawnictwu JanKa.

*) Marcin Cielecki „Archipelag Lewiatana”

Zapraszam do zapoznania się z recenzjami wybranych tytułów, które ukazały się nakładem Wydawnictwa JanKa.


TAGI

Comments


bottom of page