Po sensację sięgam raczej rzadko. Może dlatego, że mam jej wystarczająco dużo wokół siebie? Tym razem postawiłam na rzecz już względnie znaną i autora także raczej rozpoznawalnego, bo jego książki sprzedają się w milionach egzemplarzy. Wydawałoby się, że to sprawdzony produkt. Czy więc miliony ludzi mogą się mylić w ocenie? Mogą, bo mnie powieść nie zachwyciła. Nieczęsto też stwierdzam, że film przypadł mi do gustu bardziej niż książka. Ale po kolei.
Co przeczytałam? „Angels and Demons” Dana Browna, czyli „Anioły i demony”, bo czytałam w oryginale. To pierwszy tom cyklu z Robertem Langdonem w roli głównej. Kolejne to „Kod Leonarda da Vinci”, „Zaginiony symbol”, „Inferno” i wreszcie „Początek”. Mimo rozczarowania sięgnę jeszcze po drugą część, by zweryfikować swoją opinię. Jeśli też mnie nie ujmie, to następne sobie odpuszczę. Wolę spędzić czas w towarzystwie literatury, która wywołuje u mnie głębsze emocje. Nie znaczy to, że książka nie ma swoich atutów, bo ma, ale… ale może moment był nie ten, może miejsce nie takie albo może zwyczajnie zupa była za słona?
Krótkie, ale naprawdę krótkie wprowadzenie do fabuły, bo zapewne większość z Was zetknęła się z „Aniołami i demonami” już wcześniej. Ja najpierw natrafiłam na film. Uważam, że mimo iż ekranizacja sporo odbiega od fabuły, to jednak dzięki wartkiemu scenariuszowi i usunięciu pewnych (jak dla mnie) nazbyt futurystycznych wątków (bo ja z tych, co twardo stąpają po ziemi) ma nad książką przewagę. W powieści bardzo dłużył mi się początek i zakończenie. Na siłę naciągane, by sztucznie podbić napięcie. Środek przebiega względnie równo, natomiast wprowadzenie, a zwłaszcza finał dość mnie zmęczył. Znudzona odliczałam kartki, ile jeszcze do ostatniej strony.
Robert Langdon jest profesorem historii na Uniwersytecie Harvarda, szczególnie interesuje go interpretacja symboli. Pewnej nocy, gdy nie może spać, otrzymuje zagadkowy telefon, a następnie fax z materiałami, z których wynika, że zostało popełnione morderstwo, a z pozostawionych śladów wynika, że sprawca jest iluminatem, członkiem tyleż tajnej co niedziałającej już sekty, która za swojego głównego wroga obrała sobie Kościół katolicki. Langdon skuszony możliwością zgłębienia tematu ciekawego dla niego z historycznego punktu widzenia, leci do Genewy, do CERN – instytutu naukowo-badawczego, a następnie z równie uroczą, co inteligentną naukowczynią, Vittorią Vetrą, do Rzymu, a dokładniej do Watykanu, bo tam prowadzą znaki. Znaki nie tylko zabójstwa, lecz – o czym Langdon dowie się mimochodem później – także kradzieży niezwykle niebezpiecznej próbki antymaterii, która ma być bardziej niszczycielska od samej energii nuklearnej, a którą w tajemnicy przed światem stworzył ojciec Vittorii. Tak oto zaczynają się piętrzyć przeszkody, kolejne niewiadome, zagadki.
Mogę chyba powiedzieć, że Brown w „Aniołach i demonach” teorię spisku opanował do perfekcji, a współczesne społeczeństwa wydają się łaknąć rozrywki wynikającej z konspiracyjnych knowań. Przyznam również, że autor ciekawie przedstawił, z jaką łatwością można wpaść w pułapkę manipulacji i szachrajstwa, zwłaszcza tłum skłonny jest do uznawania za cud zjawisk, których nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć.
Atrakcyjne dla mnie wydawały się również miejsca, w których rozgrywa się akcja. Po pierwsze, Rzym ze swoimi miejscami rozpoznawczymi, jak np. Panteon czy bazylika Santa Maria del Poppo, które wszyscy znają choćby ze słyszenia, a niektórzy mieli okazję odwiedzić. Po drugie, Watykan. Tu z kolei odwiedzamy choćby bazylikę Św. Piotra z Kaplicą Sykstyńską. Możemy też pomyszkować po najbardziej tajnych archiwach. Ot, szybka wycieczka miejska. Intrygująca o tyle, że w krótkim czasie i na niewielkiej przestrzeni można być zarazem we Włoszech i w Watykanie. Zapomniałam jednak, że „Angels and Demons” to sensacja, a nie literatura piękna, nic dziwnego więc, że autor poświęca więcej czasu na odkrywanie niewiadomych i analizę odkryć niż na estetyczne detale.
Nieco zawiedziona też byłam, gdy Brown, nawet jeśli wplatał w narrację wątki historyczne, to nie zawsze trzymał się faktów, nawet tych, które łatwo można zweryfikować. No, cóż, może taki urok tego autora? A może drobna manipulacja na potrzeby literackiej fikcji? A przy okazji kolejny dowód na to, jak łatwo ulec fałszywym sztuczkom.
Momentami też zgrzytał mi sposób prowadzenia opowieści, nawet powiedziałabym, że był taki… amerykańsko-łopatologiczny i prosty w swoim przekazie. Jejku, zaraz zostanę posądzona o ksenofobię. Ale za to niektóre dialogi niczego sobie, zwłaszcza Langdon i Vetra stanowili dobrany intelektualnie duet.
Ponadto nie bardzo potrafiłam wyczuć napięcie. Być może dlatego, że większość scen uważam za niepotrzebnie przeciągnięte, nazbyt rozdmuchane. Do pewnego momentu utrzymywałam uwagę, interesowało mnie, co wydarzy się dalej, a potem skupiałam się tylko na dotarciu do zamknięcia sceny. W tym przypadku raczej skłonna bym była przepisać autorowi receptę w formie „mniej znaczy lepiej”.
Krótko mówiąc, po „Aniołach i demonach” literackiej mięty do Dana Browna nie poczułam, ale jak wspomniałam, dam mu jeszcze ostatnią szansę i sięgnę po kolejny tom cyklu. Jeśli i tym razem powtórzą się moje odczucia, będzie to oznaczało, że estetycznie nam nie po drodze.
I jeszcze wzmianka dla tych, którzy chcieliby spróbować swoich językowych sił i zmierzyć się z oryginałem. „Angels and Demons” mogą być ćwiczebną wprawką już dla osób z poziomu intermediate, które chcą podszlifować swój English, lecz nie w wersji Britisha a American.
Książka „Angels and Demons” Dana Browna ukazała się nakładem Corgi Books.
コメント