„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding czytałam pierwszy raz mniej więcej 20 lat temu. Pamiętam jedną scenę. Nie, nie z książki… Siedzę w tramwaju, na kolanach rozłożona książka z Bridget w roli głównej, śmieję się z bohaterki niemal do rozpuku, próbując jednak nieco stłumić śmiech, bo tramwaj to jednak bądź co bądź publiczny środek transportu, jednak czuję, że pasażerowie wokół mnie również się chichrają, z nieco większą dyskrecją, ale jednak. Do dziś nie wiem, czy była to radość z perypetii Bridget, bo przecież nie jest wielkim wyczynem czytać komuś nad głową, zwłaszcza gdy fabuła zaintryguje, czy zwyczajnie śmiali się ze mną lub uśmiechali do mnie, chcąc po prostu współuczestniczyć w fali radości. Co ciekawe, nie pamiętam dziś, jaka scena wówczas tak mnie rozbawiła niemal do łez.
Kilka dni temu Bridget znowu wpadła mi w oko i pod wpływem impulsu postanowiłam przeżyć to jeszcze raz. Tym razem towarzyszące mi emocje nie były już tak intensywne, bo to przecież nie pierwsze już wrażenie, a i kilka filmów z szaloną Brytyjką też obejrzałam, co spowodowało, że element zaskoczenia czy świeżości rozwiał się niczym londyńska mgła.
Bridget nie jest ani specjalnie ładna, ani szalenie zgrabna (zbierają się jej wałeczki tu i ówdzie), ani nawet inteligentna, choć potrafi mieć trafne riposty. Twórczyni bohaterki, Helen Fielding, też przecież do najwyższej ligi literackiej nie należy, warsztat ma dobry, ale nie żeby zaraz aż wybitny. Na czym więc polega fenomen Bridget Jones? Chyba właśnie na tym, że nie jest ideałem, dzięki czemu wiele kobiet może się z nią utożsamiać. Bridget tkwi w kajdanach stereotypów, szarpie się z modowymi trendami i estetycznymi kanonami. Mimo że na wielu polach ponosi klęskę (śmierdziuchy papierochy wciąż kopci, procentowe trunki też nie schodzą z repertuaru dnia), ale przecież główny cel zostaje osiągnięty, czyli znajduje mężczyznę, dla którego będzie królową idealną, naj we wszystkich możliwych konkurencjach. Czegóż chcieć więcej od życia jak nie szczęścia w miłości? I to właśnie panna Bridget dostaje.
Chyba i sama Fielding patrzy na swoje literackie dziecko z przymrużeniem oka, wymyślając Bridget wg boskiej zasady, jaką mnie Boże stworzyłeś, taką mnie masz. Podretuszowała tylko grubsze ubytki, poza tym pozwala bohaterce płynąć z prądem na skrzydłach marzeń. Cokolwiek by o niej nie powiedzieć, to umiejętność wiary w siebie, we własne możliwości jest tą, której warto się od Bridget uczyć. Dziewczęta, panie, będzie dobrze! Stać Was na to! Wniosek? Nie trzeba być chodzącym na nogach do samego nieba ideałem o przepastnym IQ, by osiągać życiowe cele!
„Dziennik Bridget Jones” zaszufladkuję do lektur, które można szybko przeczytać w podróży, pochłonąć na plaży czy u fryzjera. Ale równie dobrze będzie się nadawał na obłapiające chwile chandry, by odgonić się nim od smutków i drobnych utrapień. Nawet jeśli feministki okrzyknęły Bridget tylko wydmuszką, to i tak warto sięgnąć po „Dziennik”. Ta lektura na pewno humoru Wam nie zepsuje. A raczej jestem skłonna zaręczyć głową, że sięgniecie również po kolejne części.
„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding ukazał się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka.
Comentarios