Gdy zawitał u mnie tomik Marcina Kurcbucha pt. „Science or fiction”, był jeszcze w redakcyjnych powijakach. Co to znaczy? To znaczy, że podczas gdy ja już wniknęłam w przestrzenie międzygalaktyczne, unosząc się pomiędzy światami, wiersze jeszcze podlegały ziemskiej obróbce, a i końcowa zawartość zbiorku ewoluowała. Postaram się więc podzielić z Wami moimi ogólnymi wrażeniami, by uniknąć rozbieżności między tym, co czytałam w wersji elektronicznej, a tym, co faktycznie trafiło do rąk czytelników.
Początek… Przygotowania do startu… Odliczanie… 3… 2… 1… Zero… Bum… Opadł kurz… Koniec…
Tomik Kurcbucha pt. „Science or fiction” mógłby się równie dobrze nazywać „Początek czy koniec”. Oto jest filozoficzne pytanie! W każdym końcu kryje się początek, a i początek ma swój koniec. W pierwszej części tomiku możemy czuć się niemal jak uczestnicy wyprawy kosmicznej. Podekscytowani przygodą, na wszelki wypadek zaopatrzeni w plan wydarzeń niczym w manual book na promie kosmicznym, a nie jak czytelnik w prozaiczny spis treści, odliczamy kolejne sekundy i oczekujemy niezapomnianych wrażeń z podróży w przestrzeń międzyplanetarną. Szybko jednak orientujemy się, że ta ekspedycja może nie mieć szczęśliwego finału. Nie, nie tylko nawiązania do H.G. Wellsa i jego „Wehikułu czasu” nam o tym mówią. Wells to uznany prekursor fantastyki katastroficznej, tej z dreszczykiem emocji, emocji grozy. A my lubimy się bać, lubimy katastrofy, lecz przecież każde dziecko wie, że one nas nie dotyczą, bo… nam nic nie zagrozi, bo… my jesteśmy NIEPOKONANYMI WŁADCAMI KOSMOSU! Kurcbuch w swoim zbiorku pokazuje człowieka jako butnego pana wszechświata, który w swej pysze zapomina, że jest tylko jego niewielką częścią, elementem, który jak każdy inny nieuchronnie podlega prawom przyrody. U Kurcbucha ludzkość, jako gatunek, jest pozbawiona pokory, to gatunek, który został ukształtowany w przekonaniu, że only sky is the limit and catch me if you can oraz że dzięki nauce i technologiom można wszystko. Może można. Ale czy wolno? Ale czy warto? Tymczasem w rzeczywistym starciu z naturą okazujemy się nad wyraz krusi, patrz koronawirus, patrz smog, patrz susze itp. Kurcbuch jasno eksponuje, że w przestrzeni wszechświata człowiek jest tylko marnym pyłem i, choć przykro to przyznać, wciąż pretendującym do wygodnego życia konformistą. Autor w swoim tomiku przeciwstawia jednostkę nie tylko odległym galaktykom, lecz również ziemskiej zbiorowości, społeczeństwu i społecznościom, które egzystują bez refleksji.
Czytając Kurcbucha ma się wrażenie, że stworzył własny manifest, przestrogę – człowieku, nie idź tą drogą. Autor próbuje nas ustrzec przed nami samymi, przed tym, co bezmyślnie tworzymy, co bezpowrotnie niszczymy, czego nie szanujemy. Lecz głos rozsądku to niemal głos wołającego na puszczy. A my Kassandrom dziękujemy. Mamy swoje obliczenia, statystyki, zestawienia – z nich dobitnie wynika, że nic nam nie grozi. Bo przecież, jak niby cywilizacja miałaby się skończyć? Miałaby ulec zagładzie? To po pierwsze niemożliwe, bo przecież obliczenia i analizy… A po drugie spodziewalibyśmy się raczej spektakularnego i nagłego tąpnięcia, a Kurcbuch mówi, że koniec już się zaczął, że trwa odliczanie i że to właśnie początek końca. Przede wszystkim nie słucha się twierdzeń, które nie mają oparcia w twardych danych! Poetów-szaleńców się owszem czytuje, ale nie bierze się ich na poważnie, nawet gdy cytują stare indiańskie przysłowia, że kiedy wycięte zostanie ostatnie drzewo, ostatnia rzeka zostanie zatruta i zginie ostatnia ryba, odkryjemy, że nie można jeść pieniędzy. A swoją drogą jak ci Indianie do tego doszli, skoro nie mieli ani odpowiedniego wykształcenia, ani narzędzi, ani nawet środków finansowych z grantów?
Kurcbuch niemal z dokładnością atomowego zegara odlicza nie tylko czas pozostały do BIG BANG, lecz równie starannie odmierza stopnie galaktycznego ziąbu i bezkresne parseki szorstkiej astronomicznej przestrzeni. W jego stylu raczej nie znajdziemy kwiecistych metafor, a jednak przykuwa swą wizją, zapowiadającą nadejście finału. Tak, katastrofy nas fascynują, mają w sobie swoisty magnetyzm. Ten rozleniwiający stan braku grawitacji, lekkości i pozornie swobodnego dryfowania udziela się odbiorcy, przytępiając jego instynkt samozachowawczy.
3… 2… 1… Zero…
Po wielkim wybuchu wkraczamy w część zatytułowaną „Supernatural”, gdzie Kurcbuch wiedzie nas już zupełnie innymi ścieżkami w nowy początek. Zanika zagubienie w megaprzestrzeniach, nie ma śladu po galaktycznym chłodzie gwiazd, odległości znowu odmierza się w zrozumiałych jednostkach, bliskość jest tuż-tuż, ziemia pod nogami promieniuje pozytywną energią, słońce nie razi ostrzem laserowego blasku. Czujemy powrót łagodności… Oddech się uspokaja… Jesteśmy u siebie… Jesteśmy w domu… Kurcbuch mówi, że to tu, na planecie Ziemia, jest miejsce człowieka, na Ziemi, z którą człowiek powinien żyć w równowadze. To do niej przynależy i jest jej częścią. Przy okazji autor, sam będąc fascynatem joginicznej medytacji, serwuje nam krótki kurs oddychania, bo oddech koi, wycisza i równoważy. Od oddechu wszystko się zaczyna i na oddechu wszystko się kończy. Z każdym oddechem otwiera się dla nas skarbiec świata.
I choć w obrazie stworzonym przez Kurcbucha Ziemia nie jest idealną bukoliką, ale to jednak ona pozostaje źródłem wszelkich mocy sprawczych, to ona jest sercem potencjału, z którego może czerpać człowiek, by tu tworzyć swój własny mikroświat, własny dom. To tu, w świecie mikro, w przeciwieństwie do makroprzestrzeni, człowiek może się uważać za pana i władcę samego siebie. Jednak Kurcbuch nie jest idealistycznie naiwny w swym postrzeganiu świata i raczej określiłabym go świadomym optymistą, gdy twierdzi, że jeśli nie pokochasz w sobie siebie, nie zaznasz szczęścia. Jedynym słusznym drogowskazem dla Kurcbucha w poszukiwaniu drogi do harmonii, jest wgląd w samego siebie, wgląd do wnętrza poezji. Widać, że pisarz już kroczy swoją ścieżką, że już odnalazł sposób na spokój, jest w nim szczęście, nad którym cierpliwie pracował. Dla mnie to jasny przekaz: dopóki człowiek nie poskromi i nie zrozumie sam siebie, swojej roli na Ziemi, nie ma co myśleć o władaniu czymkolwiek lub kimkolwiek innym. Natura nie jest naszym wrogiem a sprzymierzeńcem i to ona jest aktywatorem naszych możliwości.
Zaczynając przygodę z tomikiem Kurcbucha od części „Science or fiction” – tak jak ja ją podjęłam – zmierzamy po galaktycznej równi pochyłej do katastrofy, która, o ile nie wstrząśnie nami wystarczająco mocno, zakończy się zwyczajnym upadkiem. Jeśli jednak obraz przedstawiony przez autora otworzy nam oczy, dotychczas szeroko zamknięte, otrzymamy szansę na to, by być „dumnym i szczęśliwym człowiekiem”. I to będzie zapowiedź początku.
Z kolei jeśli rozpoczniemy od „Supernatural”, by następnie pogrążać się w pustce osamotnienia, grzęznąć w marazmie samotności, oraz założymy, że poetycka wizja wywoła w nas w porę refleksję nad dotkliwością straty, to jest nadzieja, że się otrząśniemy i podążymy do środka wiersza w poszukiwaniu odpowiedzi. I to też mógłby być dobry początek.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Iwonie Niezgodzie - sprawczyni wielu pozytywnych zdarzeń w duszkowym świecie.
Tomikowi pt. "Science od fiction. Supernatural" Marcina Kurcbucha patronuje blog "Czytam duszkiem".
PS. Jeśli Kurcbuch zdecydowałby się na następny tomik, a w mojej ocenie jest to wielce prawdopodobne, z zaciekawieniem poznam oblicze autora w wersji bardziej lirycznej.
W ramach "Rozmów z Duszkiem" blog "Czytam duszkiem" przeprowadził z autorem wywiady:
Zachęcam także do zapoznania się z recenzją wcześniejszego tomiku wierszy Marcina Kurcbucha pt. "Nasilenie wiosenne".
TAGI
Comments